Z Katią znaliśmy się właściwie od zawsze. Od naszego „zawsze” czyli od przedszkola. Razem dorastaliśmy i kończyliśmy osiedlową podstawówkę. Zawsze wyróżniała się z grupki miejscowych dziewczyn – po pierwsze tym, że rzadko bywała w tej grupce – zazwyczaj otoczona wianuszkiem chłopaków; najpierw kolegów do piłki, strzelania z łuku i łażenia po drzewach, a później ….
Na każdym osiedlu, czy ulicy jest takie miejsce, gdzie przesiadują „młode koty” , które roznosi energia, które nie kleją modeli samolotów czy grają w szachy, tylko gadają, śmieją, czasem się biją, jakiś alkohol, niewinne draki… Katia była z nami a chłopaki trzymały fason. Kumpelstwem pokrywali podziw, pożądanie, pierwsze uczucia. Bo Katia była piękna orientalną urodą; czarne włosy i oczy, kształtna, smukła… Jak kniahini spod Zaporoża. I jeszcze to, jak ją wołała matka; kobieta piękna dojrzałą urodą, która dawała pojęcie o przyszłej urodzie córki. Katia… Nie Kaśka, nie Katarzyna, nie Kasia nawet. Katia. W czasach kiedy musieliśmy się uczyć rosyjskiego a „przyjaźń” polsko radziecka wyłaziła nam gardłem. Kiedy od indoktrynacji komunistyczno rosyjskiej chciało się wyć, imię Katia, w połączeniu z jej osobą brzmiało… perwersyjnie. I ja też się w niej kochałem. Tak samo beznadziejnie i bezowocnie jak reszta chłopaków.
Później rozpierzchliśmy się jak ptaki spłoszone klaśnięciem. Każdy w swoją stronę. Przypadkiem spotykani znajomi opowiadali co u nich, co u innych, pytali co u mnie. Tak naprawdę nigdy mnie to nie interesowało – udawałem z uprzejmości, kiwałem głową z podziwem czy dezaprobatą. Tylko nowiny o Katii łowiłem z ciekawością. Z jakąś dziwną tęsknotą…
Spotkałem ją przypadkiem. Firma w której wtedy pracowałem, dostała zlecenie na jakieś prace budowlane na obiektach zabytkowych. Okazało się, że na rusztowaniu przy sąsiedniej kamienicy, wśród stukających młoteczkami konserwatorów w białych fartuchach – jest Katia! Poznałem ją po czarnych włosach i śmiechu. Przerwa śniadaniowa, w której poszliśmy na piwo do jednego z wielu okolicznych kawiarnianych ogródków, przeciągnęła się na cały dzień. Tydzień. Miesiąc…
Ponad miesiąc nieustannej żarliwej dyskusji, miłości, szaleństwa. Pytanie o pracę zbyła machnięciem ręką – jest karnawał! – (był środek lata) – przyjdzie post, będzie czas na pokutę, ale ty, jak chcesz…
Pracownia w której mieszkaliśmy, jak paryska mansarda – przeszklone poddasze pełne sztalug z obrazami w różnym stadium zaawansowania i przede wszystkim ikony. Deski, deseczki poprzycinane na wymiar, jakieś kleje, mikstury. Poważne, brodate twarze mniej lub bardziej wychynięte z czeluści ciemnego lub złotego tła.
Z przedmiotów i opowieści wychodziła jej fascynacja wschodem, prawosławiem i jego mistyką. Nie mogę powiedzieć, żebym wiele pamiętał – więcej tam było odniesień i peregrynacji po tematach. Ikony były tylko tłem do przyrównywania różnych spraw, wydarzeń i uczynków. Postaci i charakterów. Poza tym wypijaliśmy jakieś monstrualne ilości wina czy innych alkoholi. Pamiętam jej cudowne ciało które oplatało mnie niczym ośmiornica. Tezy o malarstwie i filozofii. Religii i sztuce sakralnej. Pamiętam też natręta. Prawdopodobnie poprzedniego faceta, któremu za dużo się zdawało i nie potrafił docenić chwili którą mu poświęciła, ani ustać sytuacji że już niestety… Starliśmy się przed drzwiami, posłałem go na dół i myślałem że to koniec, a właściwie nie myślałem. Po prostu zrobiłem swoje i wróciliśmy do tematu (którykolwiek by to nie był) ale tamten wyraźnie nie mógł dać za wygraną. Przyszedł jeszcze raz, z kolegami. Więcej wiem z opowiadań, niż pamiętam. Ponoć obrzuciłem ich butelkami a później gnałem ich wąską klatką schodową z góry na sam dół z dwoma tulipanami w garści. Krew… Pamiętam jeszcze opowieści i całą burzliwą dyskusję o świętym Jerzym. I opatrunki.
Któregoś dnia, któregoś poranka (prędzej południa) obudziłem się, a Katia siedziała ubrana na brzegu łóżka. Nie musiała nic mówić. Ubrałem się, pocałowałem…
No cóż, szczęśliwy nie byłem, ale przecież wiedziałem z góry, że to nie związek, że to afera, eksplozja, przygoda, rozmazany w czasie erotyczno intelektualny warkocz. Musiałem wytrzeźwieć. Z Katii, z alkoholu, z tej miłości która się zalęgła wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Po mniej więcej roku, może więcej, telefon – Katia zaprasza mnie na swój wernisaż. Pomyślałem o niej z wielką czułością. Jednak mnie pamięta, jednak nie byłem byle jaką, krótką i nic nie ważącą znajomością. Oczywiście, trochę się bałem. Swojej reakcji, naszych nowych relacji, bijącego serca. Osób które mogę tam spotkać. Co, jeżeli zaprosiła też jakiegoś palanta? Na przykład tego, którego spuściłem ze schodów? Z przyjemnością i rozpaczą starłbym się z nim jeszcze raz. Z rozpaczą, bo czułem że gdzieś tam na dnie, głęboko, tli się jeszcze jakiś płomyczek. wystarczyłoby chuchnąć. Wystarczyłby jej gorący oddech z bliska…
Nie mogę powiedzieć żebym się znał na sztuce, plastyce, obrazach, a już na ikonach… Ale nie chodziło o znawstwo – patrzyłem na żywe twarze! Namalowane z taką dynamiką że zdawały się ruszać. Charakter, był czytelny jak na dłoni. Kolory bujne, elementy zupełnie nie sakralne, twarze uśmiechnięte, smutne, wykrzywione w gniewie, zdziwione. Żyjące. Każda miała jakieś atrybuty w postaci charakterystycznego dla niej przedmiotu, tak się przynajmniej domyślałem. Były tu i teraz, żyjące i dotykalne a zarazem uduchowione. Jakby jakiś element iluminacji… Chodziłem i oglądałem w skupieniu sam, ale po chwili Katia uwolniwszy się od wianuszka wielbicieli podeszła do mnie, jak zwykle piękna, żywo gestykulująca, w aurze zapachu. Zaczęła coś tłumaczyć o poście, karnawale, ogniu … Nie byłem w stanie się skupić.
Katia, Katia, Katia… Rozpięta między sacrum a profanum, spalająca się żywym ogniem w każdej przelotnej chwili. Każdej przelotnej miłości czy przygodzie. Po chwili przedstawiła mi faceta. Był starszy, bujne życie miał wypisane na twarzy i rękach a od samego spojrzenia zrobiło mi się gorąco. Ona patrzyła na niego z miłością i uwielbieniem. On zagarniał ją jak powietrze bez którego żyć nie sposób. Zazdrościłem…
Byłem zaszczycony i wzruszony, że czuje się w potrzebie żeby mi coś wytłumaczyć, usprawiedliwić. Że post i karnawał, że święto i pokuta. Że ogień a potem w ramach pokuty maluje ikony. Że jest ich choćby i sto! (zależy od długości święta) i połowa na cele dobroczynne a połowa na następne święta, następny karnawał. Terminy ustalała sama. I czasem ikona jest podobna do kogoś w czyich ramionach tańczyła w karnawale. Jakby na pamiątkę, przestrogę.. Teraz zrozumiałem zakłopotane lub uciekające w popłochu twarze z pierwszych stron gazet, których podobieństwo do pewnych ikon było uderzające…
Patrzyłem jeszcze z zazdrością na spojrzenia wymieniane nad głowami tłumu między Katią a jej facetem, kiedy ten nagle wyrósł przede mną. Z dwoma bardzo dużymi wódkami. Coś tam wymruczał, z czego wywnioskowałem, że o mnie słyszał. Wypiliśmy, popatrzył mi w oczy, z szacunkiem uścisnął dłoń. Na ile go dobrze czytałem – nie był skłonny do takiego uzewnętrzniania. Poczułem się jakby mnie pasowano na rycerza…
Już wychodziłem, kiedy z grupki oprowadzanej przez komisarz wystawy usłyszałem głos i odruchowo spojrzałem. Tej ikony wcześniej nie widziałem – sporo większa niż reszta. Stała w zagłębieniu muru. Sama. W złotej iluminacji. Jakby była dziełem osobnym i traktowanym wyjątkowo.
– … widzimy tu szlachetne, ascetyczne rycerskie oblicze świętego
Jerzego, który jakby mimochodem tratując smoka spogląda na nas
wyczekująco, jakby chciał zapytać, wymóc na nas odpowiedź,
deklarację o szlachetnym życiu, o pokucie, idei… –
Na mój śmiech stłumiony, niewczesny, odwróciło się kilka osób. Odprowadzały mnie zdumionym wzrokiem, wodząc między mną a ikoną…