OPOWIEŚĆ SZÓSTA
Jechaliśmy z Koniem niespiesznie. Południe oparło się ciepłą dłonią na okolicy. Pod drzewem stał kolejny spotkaniec.
– Cześć! Jestem Toperz.
– Chyba nietoperz (Cześć!) – poprawiłem go z uśmiechem.
– Chyba jednak Toperz. Wiem, co mówię! –
Koń westchnął ciężko i wzniósł oczy do nieba. Pomyślał: “Dlaczego zawsze musimy spotykać jakichś odmieńców? Dziwaków, którym zdaje się, że są wybitnie ciekawi i oryginalni okrutnie? Zaczyna mnie to nudzić”. Pewnie was to dziwi, skąd wiem, co pomyślał Koń. No cóż, zapytajcie o to autora, ja tu jestem tylko głównym bohaterem.
Poklepałem Konia po szyi, pomyślałem sobie podobnie, po czy odezwałem się uprzejmie do spotkańca:
– A dlaczego Toperz?
On popatrzył na mnie jak na ignoranta i durnia (nie było to miłe). Chwilę milczał, robił miny, wydymał wargi. Wreszcie przekrzywił głowę i rzekł omdlewającym głosem.
– A czy ja mam błony lotne? Albo uszy jak radar? Piszczę? Czy śpię w dzień głową
na dół?
W Koniu aż coś zabulgotało, a ja odparłem:
– Może ty i jesteś Toperz, ale wyjątkowo niesympatyczny. A poza tym, to żaden
argument, bo w równym stopniu Toperzem może być każda żywa istota, która
nie śpi w dzień głową na dół i tak dalej. Na przykład ryby, kraby, glizdy, karaluchy… –
– Trafne porównanie – przerwał mi Koń i wskazując kopytem na Toperza rzekł:
– A ty nie rób takich min, bo ci gęba krzywa zostanie i za flądrę będziesz mógł
robić. Chociaż w sumie żadna sprawa, bo ona też Toperz. A poza tym, pozwól,
że ci się przedstawię: Jestem Dźwiedź- nie mam kudłów futrzanych, kłów i
pazurów, nie poluję na bliźnich i po drzewach nie łażę… Chodźmy stąd, bo mnie
pieron strzeli… rzadki dureń… Toperz, psia mać – biesił się Koń.
– A pewnie jeszcze jest koloru bieskiego, bo nie jest niebieski. –
Uśmiechnąłem się, rozbawiony sytuacją.
– Daj spokój, Koniu. Toperz to Toperz, o co chodzi? Może mu akurat czegoś
brakuje, a będąc, w jego przekonaniu, Toperzem, zyskuje coś, czego nie
rozumiesz, a co ci nie przeszkadza ani nie szkodzi. –
Koń zaczął galopować wyparskując złość nozdrzami. Chwilę tak pędziliśmy. Siłą rzeczy pędziłem razem z nim, bo mu siedziałem na grzbiecie. Po czym Koń roześmiał się głośno i zawołał:
– Jestem Toperz! Jjjju huu! –
Popatrzyłem znacząco na autora…
OPOWIEŚĆ SIÓDMA – SPOTYKAMY SMOKA
Zza zakrętu ukazała się grupka skał. Przed grotą, które uwielbiają wciskać się między skały, siedział imponujący SMOK.
Był zielono – zielony, bo są różne rodzaje zieleni, prawda? Wszystko miał jakieś takie… Oczyska, uszyska, brzuszysko, zębiska, łapska, itd. W sumie nic dziwnego – był to Smok, co się zowie.
– Jak się zowiesz? – spytałem.
Smok wyjął fajkę z pyska, uśmiechnął się szeroko i machając łapą, zawołał:
– Witam, witam! Na imię mi Jerzy! –
– Ihaha! Jestem KOŃ!- przedstawił się wiecie kto.
Wydał mi się ów Smok bardzo sympatyczny. Koniowi zresztą też, co widać było po jego reakcji. Tylko kombinacja imion i postaci wydała mi się znana, acz niecodzienna. Smok uśmiechał się szeroko, prezentując garnitur zębów jak sztylety.
– Pewnie cię zastanawia sprawa mojego imienia? – zagadnął mnie Smok Jerzy.
Owszem – odparłem – Dość dziwne połączenie –
– Wiem, wiem – dudnił basem Smok Jerzy. Znam tę historię i wielce mi się ona nie podoba, więc żeby z tym skończyć, wymyśliłem własną kontrhistoryjkę i jestem sobie Smok Jerzy. Zresztą, nie jestem taki święty. Napijecie się czegoś? – zapytał i otworzył szeroko dobrze zaopatrzony barek. Popatrzyliśmy po sobie z Koniem, zgodziliśmy się po jednym piwku. Smok otworzył zamaszyście dwie butelki, nalał do kufli, aż wykipiała piana.
Koń był zachwycony Smokiem Jerzym. Tymczasem on opowiadał nam historię swojego imienia.
– Otóż, proszę ja was – bulgotał Smok znad kufla – była u nas w Smokostanie taka historia, jak to Święty Smok wrednego rycerza, imieniem Jerzy, wypatroszył. Podróżując po świecie, natknąłem się też na identyczną historię, tyle, że odwrotną. Mówiąc szczerze, proszę ja was, żadna mi się nie podobała. No bo powiedz szczerze, tu zwrócił się do mnie, po co niby mieliśmy się bić? Czy nie lepiej, tak jak teraz? – I pociągnął łyk z kufla.
– Ba! – odpowiedziałem i też pociągnąłem. Koń pokiwał głową (i też pociągnął).
– No więc – kontynuował Smok Jerzy – pomyślałem, żeby zadać kłam tym bredniom. Będąc Smokiem, będę Jerzym… –
Siedzieliśmy tak już kilka godzin. Smok z Koniem zaprzyjaźniali się intensywnie, ale mnie chciało się dalszej Drogi. Odszedłem więc na stronę i powiedziałem półgłosem: “Autor! Zrób coś, bo Koń się stąd ruszyć nie chce!”.
– [O.K.] –
Z głębi groty dobiegł cienki głosik:
– Juuruś! –
Smok zamarł w pół słowa, zamrugał oczyskami, odstawił kufel i wybąkał:
– Eee, tego… Przepraszam was, obowiązki wzywają. –
I zniknął w głębi. Koń był niepocieszony.
– Faktycznie, święty to on nie jest… –
Ale najważniejsze było, że znów Droga rozwijała się przed nami…