Ostatnio spotkał mnie zarzut, że uprawiam jakże polskie narzekactwo. Mógłbym się tu pokusić o rozprawkę – co lepsze – polskie narzekactwo, czy amerykański kipsmajlig i nieustanne „fajn”… Ale nie o to… Gdzieś kiedyś przeczytałem u kogoś, kto zastanawiał się nad tym samym, że to jakoby wywodzi się z naszej mitologi słowiańskiej. Że było takie złośliwe licho, które usłyszawszy, że ci się powodzi albo idzie ku lepszemu – zaraz przyjdzie i wszystko spier/zepsuje… Może stąd to powściągliwe traktowanie sukcesów i uciszanie entuzjazmu, by nie zapeszyć.
I faktycznie – wszędzie, w kolejce, na przystanku czy gdziekolwiek, gdzie zbierze się grupka ludzi – od razu słychać jak to jest przejebane, upadek, sromota i klęska. A nawet jeżeli trafi się coś dobrego, to usilnie wyszukują wad, prognozują upadek i w ogóle poddają w wątpliwość sam fakt.
Każdy ma problemy na swoją miarę. Niektórych przerastają, ale to inna sprawa. Historia była taka – dawno temu mieszkałem (ponownie i chwilowo) u rodziców. Któregoś razu mówią mi, że był pod moja nieobecność jakiś gość i pytał o mnie. I że już trzeci raz… W końcu się spotkalim. Okazało się, że nabywszy naszą płytę (był na niej mój adres korespondencyjny) postanowił mnie poznać. A w ogóle to przyjechał do obcego miasta sam, z bardzo daleka, zapisał się na uczelnię muzyczną, wynajął mieszkanie, wydaje gazetkę i usiłuje skompletować skład do kapeli. I po przesłuchaniu płyty postanowił mnie poznać. Wyruszył więc na poszukiwania. Zapomniałem dodać jedynie że gość jest … niewidomy… (Przyjaźniliśmy się długi czas, później jakoś się rozluźniło). Jeżeli więc przychodziło mi czasem do głowy, że mam ciężko, to zaraz robiło mi się wstyd. Jego przykład, siła i determinacja pomogły mi w wielu sytuacjach życiowych.
Nie znoszę narzekactwa. Co innego jest diagnoza; określenie co jest źle, co nie działa i dlaczego, a co innego branzlowanie się upadkiem dookoła i nurzanie się w tej upojnej chwili dekadencji tuż przed domniemanym końcem świata. Tak jak nigdy nie mogłem w pełni zgodzić się z interpretacją hasła „no future”. A właściwie na tym poprzestać – bo to diagnoza! Że tak jak jest – nie da rady! Nie ma przyszłości! Szukajmy więc, jak to naprawić! Co zrobić żeby zadziałało! Popełniajmy błędy, wpadajmy w pułapki, uczmy się ale walczmy! A nie po stwierdzeniu, że toniemy – otwierajmy kolejną butelkę szampana i patrzmy na katastrofę z pierwszych rzędów. A mnie się często wydaje, że tą rezygnacją, argumentowaną spiskiem, układami, propagandą i omalże plamami na słońcu jest zwykłe polskie lenistwo. I tchórzostwo. Inna sprawa – skąd biorą się te nasze kompleksy, które powodują przetrącenie każdej inicjatywy u zarania i skażenie jej niewiarą w sukces… Czyżby to strach przed owym mitycznym lichem? Czy piętrowa kwadratura koła bo jak się nie daj bóg uda, to na co będziem narzekać?..
I jeszcze to nasze wyolbrzymianie własnych problemów, koloryzowanie i udowadnianie swojej w tej materii bezradności. To branzlowanie się niemocą usprawiedliwiającą status quo. Jakiś dziwaczny ekshibicjonizm ekscytujący się własnym nieboractwem i łazarstwem…
Kiedyś pracowałem chwilę w Warszawie – jakiś remont. Byłem przewożony z punktu A do punktu B. Nie znam miasta; wiedziałem tylko że to drugi koniec. Jest lato, upał, przychodzi fajrant a ja dowiaduję się że mam wracać sam. Nie znam drogi tylko z grubsza kierunek, jestem w ubraniu roboczym, zmęczony, brudny, pić się chce a ja bez grosza… Napisać że byłem wściekły, to nic nie napisać. Na którymś przystanku ładuje się gramoląc nieporadnie dwoje inwalidów. Oboje o kulach, pomagają sobie wejść, taszczą jeszcze jakieś plecaki, nie ułatwia sprawy ruszający właśnie autobus. Pomoc przyjęli z uśmiechem wdzięczności, ale też widać było że była to kurtuazja, że generalnie dają radę, że to dla nich sposób funkcjonowania z powodu upośledzenia ruchowego. Usiedli obok siebie uśmiechnięci i szczęśliwi. Znaleźli się dłońmi. Zrobiło mi się głupio… to ty masz jakiś problem?
A po chwili chłopak wyjął lupę, jakąś gazetę i zaczął jej coś czytać…

…dostałem w pysk

Komentarze

comments