Jakiś czas temu miałem przerwę w treningach, ponad pół roku. Aż wreszcie nie zdzierżyłem i poszedłem na siłownię. Powtarzałem sobie „Daruś! (bo my się w sumie lubimy) nie wariuj, nie szarżuj, wszyscy wiedzą że jesteś miszczem świata! Nic nie musisz udowadniać! I nie masz 25 lat! (masz to 2 razy)” … Ale musiałem posprawdzać, czy dam radę, jak bardzo forma spadła, a tu się jeszcze jakiś leszcz przygląda – na pewno myśli że nie dam rady – no to mu pokażę!.. No to pokazałem…
Na trzeci dzień zakwasy miałem tak potężne i bolące, że nie mogłem zginać rąk. Kiedy przyszło mi nos wysmarkać, to w wyciągniętych rękach szykowałem chustkę i opierałem je o ścianę. Poczym wyjąc z bólu dociskałem się głową do rąk. Jadłem ryjem bezpośrednio z talerza i każdy ruch powodował ból. Po drodze jeszcze jakaś zaplątana bójka gdzie musiałem walić z głowy bo rąk nie podniosę… Na czwarty dzień poszedłem do lekarza. Ale nie dlatego! Po prostu miałem termin i badania krwi. Pani spytana o radę stwierdziła że to się leczy kaftanem albo lobotomią…
Wieczorem odbieram telefon – przedstawia się jakaś pani doktor, wypytuje mnie poważnym głosem o personalia, po czym stwierdza, że świadkiem rozmowy jest ktoś tam jeszcze, również z tytułem. Moją uwagę zdobyła. Okazuje się że to pracownia analityczna i panie przeraziły się wynikami. Kazała mi natychmiast udać się do najbliższego szpitala albo gdzieś na nefrologię, bo moje wyniki mówią, że mogę umrzeć w każdej chwili. Jakkolwiek nic, prócz kosmicznych zakwasów mi nie było, to jednak byłem skłonny jej uwierzyć. Na tyle by nie sprawdzać. Spróbujcie dostać się w nocy do szpitala. Nie przez SOR, tylko dlatego, że ci ktoś przez telefon powiedział, że ci zaraz nerki wybuchną. Wchodzę, łażę i nie mam nawet kogo zapytać. Sceny jak z horroru – na pustych korytarzach mrugające i gasnące świetlówki, półotwarte ciemne sale z błyszczącymi oczami chorych, na schodach spotykam ludzi którzy maja starszliwe żylaki na przedramionach – jakby oplatały ich niebieskie węże. Nie zdążyłem żadnego o nic zapytać, bo spoglądali srogo jakbym im coś zrobił i uciekali… I nagle sprzątaczka – córka Quasimodo – utyka, z garbem i zezem rozbieżnym. Z szerokim szczerym uśmiechem oznajmia że ona tu tylko sprząta… Nie żebym się z niej chciał nabijać, ale była takim dopełnieniem, jak klaun w nocy w lesie z siekierą w garści. Po godzinie błądzenia trafiłem na lekarza idącego korytarzem. Streszczam mu, on mnie zabiera do gabinetu i bada. Okazuje się, że też coś ćwiczy. Krótki wywiad, ustalenia telefoniczne i polecił zgłosić się kilka budynków dalej.
Pani doktor zbadała mi krew i oniemiała. Kazała czekać, bo nie wie co robić… Bo czegoś takiego w życiu nie widziała. I musi powtórzyć badania. Po godzinie ponawia. I otwiera oczy jeszcze szerzej. W sumie nie wiem czy się cieszyć – wszyscy patrzą, jakbym miał trzy ręce, pytaja co chwila czy się dobrze czuję. A mnie nawet jakby te zakwasy trochę przechodzą! Zleciało się kilku profesorów, kolejne badania i oczy jak spodki. Lekarze myślą, że są w ukrytej kamerze i ktoś ich w konia robi. Jest około piewszej w nocy, moja ukochana odchodzi od zmysłów z niepewności, ja jestem zakłopotany bardziej niż wystraszony, bo w sumie to się nawet dobrze czuję! Końcowe badanie i decyzja – zatrzymujemy pana na obserwację. (leżałem tydzień) Okazało się, że nastąpił rozpad mięśni i wysokie niebezpieczeństwo zatkania kłębuszków nerkowych, co powoduje zgon w około 20 minut. Ponoć ludzie mogą mieć do 450 jednostek czegośtam (czymkolwiek się to mierzy). Znane są przypadki 500. Ja miałem 17,500- słownie siedemnaście i pół tysiąca.
Jutro, po długiej przerwie idę na siłownię…