Jest taka chwila o wczesnym poranku; światło zaczyna być szaro niebieskie. I wszystko majaczy w różnych odcieniach błękitu. Gołębie nieporadnie, na wpół ślepo krążą jak ćmy, przepychając i zrzucając się usiłują znaleźć najlepsze miejsce na gzymsie. Trzepoczą skrzydłami w tym szarym błękicie równie nierealne jak światło zawiesiny. W chaotycznym, porannym zamęcie gubią pióra, z których każde obiecuje być kluczem. Do czegokolwiek, co tego dnia zechcesz otworzyć.
Ludzie okutani w listopadowe czapki i szale z trudem rozpoznają światła na skrzyżowaniu. Kierowani autopilotem lądują na przystankach i wsiadają do tramwajów. Zdarza im się, jak tym gołębiom, pomylić linie czy gzymsy i wsiadłszy do nie tego tramwaju spotkać księcia/ księżniczkę. Pytają się wtedy nawzajem o drogę i jak wybrnąć z tej sytuacji. Jak najprędzej wrócić na właściwy tor. Jednocześnie przeciągają tą chwilę i cieszą się nią jak znalezioną na nowo, ulubioną niebieską kredką.
Mijam Wawel. Niebieskie światło w połączeniu z lampami świecącymi królom w oczy sprawia, że zamek wygląda jak gigantyczna tekturowa makieta. Z nad Wisły wstaje mgła. Kiedy na lekcjach plastyki myłem pędzelek z niebieskiej farby uzyskiwałem podobną zawiesinę. Być może była to woda z Wisły. Być może ta moja woda podnosi się teraz jako mgła?..
Jadę właściwie całą trasę. Od pętli do pętli. Pod koniec drogi kolory zaczynają już wracać do naturalnych. Gołębie na powrót stają się irytującymi sraluchami gzymsowymi. Neony krzyczą swoje puste obietnice a ludzie znów patrzą dokoła uważnym wilkiem.
Księżniczki i książęta z zakłopotaniem mną w kulkę karteczki z numerami telefonu. I chowają głęboko na dno kieszeni. Wszystko wraca do normy.
Na swój tor…
(Foto. Jacek Stelmach)