Przystanął. Grubymi, twardymi paluchami przygładził rzadkie włosy. Zmrużył oczy od słońca. Odruchowo poszukał ciemnych szkieł swego kapelusza, urwał w pół ruchu – przecież już nie jest w pracy… Antoni szedł wolno. Całość Antoniego poruszała się jakoś automatycznie, z rozpędu ośmiu godzin przy wielkim piecu. Coraz mniejszy jednak był ten rozpęd. Jakby ośki i łożyska zacierały się powoli. Szedł wolno brzegiem grupy szarych ludzi. Szarych myślą, mową i uczynkiem. Szarych marzeniem. Na twarzy, jak wszyscy, wymodelowany latami mozołu, grymas znużenia. Oddychał płytko półotwartymi ustami. Tłum hutników wlewał się w ulicę, formował w dwa długie węże, po obu stronach jezdni.
Antoni szedł przy murze, gdy nagle jakaś dłoń przytrzymała go za ramię i wciągnęła do bramy. Stał przed nim młody człowiek: falujące włosy, krótki zarost i ciemne, przenikliwe oczy. Antoni znał tę twarz. W pokoju wisiało kilka takich podobizn. Żona wniosła do mieszkania jako wiano. Do dziś przed snem klękała na łóżku, wznosząc oczy na obraz takiego właśnie młodzieńca. Antoni, od ładnych kilku lat, stosował inny rytuał: przed snem człapał do ubikacji i charknąwszy, spluwał do muszli gęstą, czarną od pyłu flegmą. Znał tego faceta. Przynajmniej z widzenia.

Znajomy nieznajomy przekrzywił głowę i wpatrywał się w Antoniego przez chwilę, lekki uśmiech błąkał się po jego pełnych, czerwonych ustach. Orzechowe oczy spoglądały z wyrozumiałością, jakby wybaczając wszystkie jego drobne upadki. Wolnym ruchem uniósł obie wypielęgnowane dłonie do góry. Na każdej z nich widniał krwawy otwór. Ruchem ekshibicjonisty odsłonił prześcieradło, którym był okryty. Ukazał umięśniony tors i brzuch. Z prawej strony, na boku, miał sporą ranę. Na koniec wskazał na stopy obute w lekkie sandałki. Na każdej był otwór.
Obaj podnieśli twarze. Antoni wpatrywał się chwilę przekrwionymi oczami w młodzieńca. Nie okazywał żadnej reakcji. Może tylko dolna warga opadła mu niżej, ukazując zepsute zęby.
Może trochę szybciej grało w płucach. Po chwili podniósł do góry swoje dłonie, pokryte spękaną, mimo litrów potu ścieranego co dzień z czoła, twardą skórą. Wnuczkę już dawno przestał głaskać: zadziory, jak sterczące opiłki, zaczepiały o włosy, rysowały policzki. Antoni rozpiął koszulę. Na białej jak kreda, zapadłej piersi i brzuchu gdzieniegdzie węzełki mięśni i kości. Na koniec podciągnął nogawkę. Na nodze kłębiły się grube na palec żylaki.
Człowiek, który zaczepił Antoniego, już się nie uśmiechał. Odgarnął nerwowo włosy za ucho i podrapał się w kark. Spojrzał jeszcze na Antoniego i spuścił wzrok. Stary hutnik obrócił się i wyszedł. Wmieszał się w tłum spluwających ludzi o prześwietlonych oczach…

(graf. Grzegorz „Szczota” Biermann)

Komentarze

comments