Z początku myślałem że to małe, wredne stworzenie, tym bardziej paskudne, że w postaci najwyżej siedmioletniej dziewczynki. Mieszkała po sąsiedzku, więc spotykałem ją co jakiś czas. Chadzała na ogół sama, coś tam nucąc zapatrzona w dal albo w ziemię. Owszem, kłaniała się ale zawsze uciekała oczami gdzieś w bok. Jej rówieśnicy, przelatujący jak chmara wróbli przez okolicę, unikali jej jak złego psa. Największe łobuziaki milkły i przechodziły bokiem jak najprędzej i jak najdalej…
Kiedy Marcysia szła chodnikiem zrywały się w popłochu leniwe gołębie, milkły psy a koty uciekały na najwyższe drzewa. Zdumiewała mnie i fascynowała. Bo nie robiła literalnie nic w celu żeby…
Sąsiadka miała kota. Zwykły domowy pieszczoch, nieufny i bojaźliwy, reagujący strachem i paniczną ucieczką właściwie na wszystko. Współczułem mu i rozumiałem – mnie też przerażał świat, a właściwie potwory mieszkające gdzieś w zakamarkach mojej głowy. Utrudniające i uprzykrzające mi życie jak nikt! Nikt nie wiedział ile trudu kosztowało mnie oswojenie ich na tyle, by móc jako tako funkcjonować. Kiedyś wokół drzewa na skwerku zobaczyłem małe zbiegowisko – właścicielka kota, kilku przechodniów i Marcysia. Na drzewie drący się wniebogłosy kot, a Marcysia z zadartą głową patrząca na niego z natężeniem. Po chwili kot spadł… Każdy był zdumiony, kiedy następnego dnia tenże kot, z zadartym bezczelnie ogonem łaził po okolicy witając się z kocią wylewnością z Marcysią. Prychający na inne koty i ostentacyjnie wyznaczający swoje terytorium.
Następnego dnia zastąpiłem jej drogę i nie zadowoliłem się półgębkiem burkniętym pozdrowieniem
– Marcysiu, co zrobiłaś temu kotu? – po chwili podniosła wzrok i spojrzała na mnie bladoniebieskimi oczami. A mnie się zdało że ścisnął mnie w pasie pyton. Natychmiast zabrakło mi oddechu a na głowę zwalił się stukilowy głaz. Nagle ktoś wraził kij do piekielnego kotła i zamieszał. Wypłynęły wszystkie diabły i potwory kłapiąc mi zębami przy uchu i pryskając jadowitą śliną. Nie pamiętam jak uciekałem. Obudziłem się pod własnym łóżkiem. Kiedy już zmieniłem bieliznę, w przedpokoju zobaczyłem kłapiącego paszczą krokodyla. Kopnąłem go w bok mrucząc jakieś przekleństwo. Uciekł zdumiony…
Następnego dnia Marcysia powiedziała „dzień dobry” wyraźnie i patrząc mi w oczy. Uśmiechnęliśmy się do siebie szeroko…

Komentarze

comments