Domyślam się, że całe moje tutaj pisanie to zawracanie kijem Wisły. Świat idzie swoją koleją, choć jak napisał klasyk – „… lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach….”
Oczywiście język to żywy twór i zmienia się wraz ze światem, usiłując oddać jak najwierniej jego obraz – wszak służy do komunikacji. Świat jest szybszy, więc i język bardziej skondensowany. I nie mam pretensji do świata że pędzi. Choć jak na mój gust – mógłby zwolnić – czasem mam wrażenie że to pęd dla pędu. I kult nowości. A wraz ze wzrostem prędkości wszystkiego wokół, a przy takim samym czasie – pozostaje nam go mniej na ową komunikację. Już nawet nie chodzi mi o upadek sztuki epistolografii (ktoś pamięta jeszcze to słowo?) – dziś krótki komunikat – sms – załatwia wszystkie sprawy. I nawet słowa muszą być krótsze. Ciekawe czy konieczność kreuje modę czy moda pęd?
Słowa często zmieniają swoje znaczenie w sposób zdumiewający, ale to z kolei zajęcie dla etymologa. Nie biadam nad tym bo, jakom rzekł; język żyje.
Komunikacja… Pomijam też sprawę dysleksji czy dysortografii, choć i to jawi mi się podejrzanym w sytuacji, gdy program do pisania podkreśla prawie wszystkie błędy na czerwono.
Dostaję list nad którym siedzę dobrą chwilę, by go zrozumieć. Strzępy słów, zero interpunkcji, brak polskich znaków… Z kontekstu domyślam się że to pytanie, ale znaku na końcu brakuje, więc może byłoby to twierdzenie? Powoli deszyfruję, bojąc się że gdy napiszę że nic nie rozumiem i by autor raczył napisać jeszcze raz – urażę go tym i obrazi się. Choć właściwie to ja powinienem czuć się urażony – wszak taki list to jawny brak szacunku do adresata! I tak, po wymianie kilku (czasem więcej) listów dochodzimy do tego, co można było napisać od razu. Wystarczyłoby przeczytać ze dwa razy własny list przed wysłaniem. Dobrze że są elektryczne, bo nie starczyłoby lasów.
Nie chcę tu wojować z gwarą. Czy to regionalizmami (sam z upodobaniem stosuję) czy branżówką. Ale zwłaszcza ta ostatnia, poprzez nagromadzenie spolszczanych i skracanych anglizmów jawi się jako karykaturalny bełkot. Rozumiem jeszcze nazwy poszczególnych narzędzi do grania czy modulacji dźwięku. (że o branży komputerowej nie wspomnę). Albo nazwy własne i specjalistyczne dla zjawisk, dla których wymyślanie nazw polskich brzmiałoby śmiesznie. Ale gramy gigi, zerkamy na setlisty, czytamy recki, składamy gratki… Pisze do mnie znany i bardzo szanowany przeze mnie autor tekstów z zapytaniem kto nam robi lyric video… Tak naprawdę nawet nie wiedziałem co to. W sumie nietrudno się domyślić, ale dlaczego to nie może być klip tekstowy, wideotekst albo wideosłów?
Ale i sam potoczny język pełen jest skrótów i spolszczeń – jakichś dziwacznych potworków językowych robiących za wytrychy i uniwersalne „opowiadacze”. Zasób słów się kurczy, a według prognozy Orwella – jeżeli zniknie słowo określające dane zjawisko – samo zjawisko zniknąć może.
Równamy w dół. Czy to z pośpiechu, czy braku ochoty mówimy półgębkiem i półsłówka. A uczucia wyrażamy emotikonami…
Jednym z naszych środowisk naturalnych jest właśnie język. On umożliwia komunikację. To obszar przeżywania uczuć wzniosłych jak i codziennych Nie dbamy o niego – zaśmiecany i kaleczymy. Nie szanujemy i psujemy. Nawet jeśli pijemy szampana to z obtłuczonych blaszanych garnuszków. Nawet jeśli kawior, to na gazecie. Nawet jeśli kochać to właściwie na śmietniku…
Wszechobecne niechlujstwo językowe sprawia, że obawiam się, iż za czas jakiś będziemy się porozumiewać chrząknięciami, mlaśnięciami i pierdnięciami. Joł joł broda młoda foka meeen…